środa, 2 września 2009

Ulice Kalkuty

Wlocze sie po znajomych juz ulicach i pod nosem cicho klne. Na wykrecajace uszy wycie klaksonow, na chodnikow czesciej brak niz obecnosc, na przemykajace w ciemnosci karaluchy wielkosci myszy (a propos karaluchow: wczoraj jedzac sniadanie musialem poprosic o druga lyzke. Nie bede przeciez polowal na biegajace po stole owady lyzka, ktora jem smaczne mix vegetable ;) ), na siedzacych przy sklepach zebrakow chwytajacych raczej za nogi niz za serce.

Chodze i pod nosem cicho klne, ale wiem, ze przeciez za dni kilka, w sterylnie czystej Warszawie, tego mi wlasnie zabraknie. Nikt nie bedzie sie za mna ogladal na ulicy, nikt nie zapyta, czy aby nie potrzebuje jutro taksowki na lotnisko, albo czy nie zechce obejrzec szali w jego sklepie "i wcale nic nie musze kupowac". Powstana z martwych zasady ruchu drogowego, czyste bedzie czyste znaczylo, nie uslysze glosnego, przeciaglego charkania przy sasiednim stoliku w restauracji.
Wiec ciesze sie jeszcze stertami smieci na ulicach, jem masala dose z talerza umytego w niewiele od niego wiekszej misce z woda, w ktorej od rana umyto juz 104 takie talerze i bez drgniecia powieki odmawiam zebraczce 10 rupii "na mleko dla mojego synka".

Wczoraj minal 80 dzien podrozy. Pisze sie wlasnie jej ostatni rozdzial.

2 komentarze:

ImagineKasia pisze...

ladne... dobrze ze juz wracasz;)

Anonimowy pisze...

80 dni, pozazdrościć! i pogratulować!
Ł