czwartek, 27 sierpnia 2009

Meghalaya znaczy 'Domostwo chmur'

Meghalaya, jeden z 7 (jak dobrze licze ;) ) 'stanow polnocno-wschodnich'. Wszystko tu inne, Indie sa obecne tylko politycznie. Jest tak inaczej, ze nie wiem, od czego zaczac. Swiat i ludzie.

Swiat: prawie pionowe wzgorza pokryte nieprzenikniona roslinnoscia. Kiedy staja sie calkiem pionowe - opadaja kamiennymi klifami przyozdobionymi bialymi wstazkami wodospadow. Chmury, ktore stanowia druga polowe tej krainy. Ich roznorodnosc przewyzsza zroznicowanie form przypisanych do ziemi. I najwazniejsze: tu nie ma horyzontu! (miejsca, gdzie ziemia styka sie z niebem, dla przypomnienia ;) ). Tu albo niebo obejmuje ziemie, przytulajac nas cala powierzchnia chmur, albo widzimy tylko strome sciany wawazow, albo, gdy spojrzymy na poludnie, niekonczace sie rownine bangladeszu, ktora sama jest niebem przeslonietym gestymi chmurami powodzi.

Ludzie: jak powiedzial jeden spotkany w restauracji Khasi 'Yes that's beautiful area but people are short'. No, szczegolnie wyrosnieci to oni nie sa ;). Ida ulica pozornie nie zwracajac na turyste uwagi, z powaznymi twarzami wpatrzeni w dal. Wystarczy jednak krotkie 'hallo' i usmiech, a rozpromieniaja sie szczera radoscia dawno niewidzianego przyjaciela. Nie oszukuja - wszystko kosztuje tu tyle,ile powiedza (ananas 10rs, baterie 8rs, obiad 18rs). Nie sa natarczywi - rzecz nie do wyobrazenia w Iniach - przyjechalem do Sohra, wysiadam na ryneczku, jedyny turysta w okolicy (nie spotkalem bialasa przez caly pobyt tutaj, nie liczac 12 salezjanow z arcybiskupem Bambergu na czele, pozdrowienia dla o. Adama z Filipin, co biczowania filmuje ;) ), jedyny turysta, stoi z 10 taksowek. I co? Nikt mnie nie goni, nie krzyczy, rekami nie macha. Zjadlem kisc bananow, przeszedlem sie glowna uliczka, wracam i zagaduje pierwszego w kolejce czy mnie zawiezie. Oczywiscie, no problem, koles mowi po angielsku. Cena? 250rs (to daleko bylo, przez gory bez drogi), czyli dokladnie tyle, ile podaje w instrukcji wlasciciel resortu. Kolejna wycieczka po wsi Khasi (to plemie przybyle podobno z okolic kambodzy, tutejsza wiekszosc etniczna): male schludne domki, podworka wysypane zoltym piaskiem, krowy pasa sie za plotem (krowy sie tu wypasa, a pozniej zjada. taki ewenement). Z mijanych po drodze domow dobiega rockowa muzyka. Widac, ze kazdy ma tu swoje miejsce, zadnych zebrakow czy wloczegow. Jest biednie i owszem, ale jakos tak porzadnie (oni tu nawet betel wypluwaja do smietnikow, a zuja bezporownania ;) ).
(takie moje Khasi opisanie przez indii zaprzeczenie ;) ).

I co jeszcze? Tropikalny las (najwieksza roczna wielkosc opadow na Ziemi!!!), wszechkolorowe motyle (wielkosci dloni marcina gortata, oby nam zdrowy byl), nad potokami wiszace mosty na linach, mosty calkiem zywe niesamowite - korzenie drzewa (ficus elastica, jezeli macie w domu fikusa - poglaszczcie go ode mnie, respect) nad strumieniem 'podloga' i porecze, 'schody smierci' na dno wawazu (500m przewyzszenia po kamiennych, omszalych schodach), zalany woda Bangladesz, gospodarz 'osrodka' - mr denis p. rayen codziennie w bialej, nienagannej koszuli i wypastowanych butach (a srodek lasu), lokalny targ z tysiacem owocow, warzyw, ryb (w tym moje ulubione tungtap - zgnita ryba, kiszona w lodydze bambusa), jatka na swiezym powietrzu (z jakas dziwna satysfakcja patrzylem na pocwiartowan krowy), chmury, chmury, chmury.

I jeszcze raz na koniec polecam
http://cherrapunjee.com/

fotki jutro :)
(targ na zachete)

Brak komentarzy: