poniedziałek, 24 sierpnia 2009

2345 Saraighat Exp, sleeper class

W szczelnie wypelnionym wagonie pasazerowie zaczynaja podroz/zycie. Obowiazuje stroj raczej luzny, bezwyjatkowe sa tylko bose stopy. Kto przyszedl w polbutach starannie sklada skarpetki. Mozna sie wygodnie umoscic, przytulic do sasiada, nogi z dala od podlogi. Podrozni rozmawiaja, graja w karty, wpatruja sie w okno (znaczy niewielki otwor w scianie, bez szyby, zabezpieczony poziomymi pretemi). Prawie nikt nie czyta. Nie ma na to czasu, krajobraz zmienia sie szybko. Najszybciej ten wewnatrz pociagu.

Korytarzem plynie nieprzerwana pielgrzymka tych, ktorzy nie zmarnuja okazji wyciagniecia od nas - podroznych choc kilku rupii. Sprzedawcy wszystkiego - zaczynajac od obslugi pociagu, ubranej w kolorowe, pasiaste mundurki, oferujacej kolacje, obiad, sniadanie, kolacje, obiad i co tylko. Roznosiciele kulinariow niezrzeszeni: gotowane jaja, czaj i kawa, kanapki, samosy i ulubiony przez klientow mix: prazony ryz + ostrosci rozne, oleje, orzeszki, pikle i kawalek kokosa na koniec. Zamieszane wprawnym ruchem i przesypane do rozka z gazety. Wszystko przyniesione w zestwie pojemnikow zawieszonych na szyi sprzedawcy. (najciekawszy przy tym jest sposob mieszania skladnikow. Podobne wrazenia mialem obserwujac prace czyscibutow czy sprzedawcow herbaty. Pierwsza mysl - miesza jakby cale zycie to robil. Mysl nr 2: i pewnie to prawda).
Rzeka plynie dalej. Sprzedawcy chinszczyzny przypominajacy bozonarodzeniowe drzewka obwieszone lampkami i bombkami. Od pendrivow z napisem Kingston (niektore nawet z hologramem) po zabawki tak tandetne i brzydkie, ze tylko potencjalnie obdarowanych dzieci zal. Szewce pucybuci z calym warsztatem mieszczacym sie w malej skrzynecce. Dzieci zamiatajace przedzial malutka miotelka, by za chwile wrocic z wyciagnieta reka i smutnym spojrzeniem.
Kolejna tura to zebracy roznych dolegliwosci i technik 'pracy'. Od glebokiego spojrzenia w oczy, przez czterolatka pokazujacego wydety brzuszek, po dobrze ubrana pania wydajaca donatorom zaswiadczenia w imieniu fundacji.

Nastroj sie zmienia i mamy karnawal: cyrkowa rodzina z mala dziewczynka fikajaca gwiazdy przez cala dlugosc wagonu, transwestyci ubrani w kolorowe eleganckie sari z twarza przyozdobiona starannym makijazem. Oni maja moc najwieksza. Staja przed mezczyna, klaszcza w dlonie przed jego nosem i zadaja (!) pieniedzy. Malo kto im odmawia.

Pamietac trzeba, ze w tu nic nie dzieje sie w milczeniu. Kazdy 'sprzedawca' glosno zachwala swoj towar. Polifonia podrozy: monotonne 'czajkofi, czajkofi' obslugi pociagu, na pamiec wyuczone oratorskie popisy sprzedawcow dlugopisow "a dodatkowo jeszcze szczoteczka do zebow i malutki notesik", bebenki cyrkowej rodziny, klaskanie transwestytow. I jeszcze kol stukot, 'ingliszniuspejperser, ingliszniuspejperser', rozmowy pasazerow.
Pomiedzy tymi dzwiekami, dziarsko przebierajac nogami biegaja olbrzymie karaluchy zadziwiajaco skutecznie lawirujac pomiedzy atakujacymi je sandalami.

ps. jade do lasu na 3-4 dni (polecam ), wiec nie bardzo bede w sieci. :)

1 komentarz:

ImagineKasia pisze...

Bez sensu! w lesie nie ma sieci?