niedziela, 5 lipca 2009

Wyscig Pokoju Bikaner-Camel Farm -Bikaner

Dzien zaczał sie milo i sympatycznie od okolopustynnych wypraw lokalnym autobusem (polubilem ten srodek lokomocji). Pojechalem do Kolayat (55km od Bikaner), gdzie jest kompleks światyń pieknie polozonych nad jeziorem. Miejsce rzeczywiscie urokliwe, jezioro otoczone domkami, swiatyniami i schodami dla pielgrzymow, ktorzy chca sie obmyc.
Podobno jedna z tych swiatyn jest poswiecona Brahmie (to ten bog-szef, co stworzyl swiat i zrobil sobie wolne), co jest nie lada rzadkoscia. Sam juz nie wiem, czy w niej bylem, bo wersje lokalnych byly sprzeczne.
Malutkie miasteczko z ulica targowa i stacja kolejowa. Nad jeziorem figury krow czego wczesniej jeszcze nie widzialem. No i mnostwo ptakow dookola.
Nad sama woda malutkie chatki (wielkosci duzej psiej budy). Tam siedza rozni swieci mezowie. Zajrzalem do jedej, zaprosili mnie na pogaduszki. Usiedlismy z mezami przed chatka, mezowie zapalili faje (w sobie znanej intencji), ja zapalilem z nimi (w intencji mojej). I druga faja. Po chwili jeden z mezow (tak na oko 55-60 lat) skoczyl do miasta (znaczy 50m dalej) i przyniosl po coli dla kazdego (znaczy nie coca-coli, tylko thumbs up!, czyli taka cola sprzed epoki coli, ale wlasnosc coca-cola company. tak, tu nic nie jest proste ;)). No i symboliczna faja. Potem czestowali mnie lodami (nie jadlem) i faja. Po jakimś czasie powiedzialem grzecznie thank you, odnalazlem swoj lokalny autobus i wrocilem do miasta ;).

Pol godziny przerwy, biore umowiony rower i wyruszam do slynnej Camel Farm. Niestety rower to raczej taki prezent dla Hindusa na ichniejsza pierwsza komunia. Siodelko szlo na majstra w lidze 'najbardziej niewygodnych siodelek w Azji Poludniowej'. I jeszcze nie bylo gospodarza, tylko 'one of his boys', ktory wytlumaczyl mi droge: 'prosto, w prawo, pozniej prosto i w prawo'. Nic to, ruszam niczym Stanislaw Krolak. Wysoko zawieszone slonce pustyni i +50C. (wody przezornie nie zabralem, by nie przeciazac bolidu). Z pompka w jednej rece odganiam sie od wioskowych psow i pustynnych szakali. Mijam kolejne wsie niesiony dopingiem licznie zgromadzonej publicznosci. Korzystam (choc to chyba nie do konca fair play) z pomocy podstawianych na trasie 'zajecy' - poczatkujacy lokalni zawodnicy na rozpedzonych rowerach biora mnie 'na kolo' i tak holuja do konca wsi. Mijam kolejne wozki ciagniete przez zwierzeta (krowy, wielblady, konie). Gdy ogarnia mnie zwatpienie, podtrzymuja mnie na duchu stewardzi wyscigu ('yes, yes, camel farm, yes, yes). W momencie, w ktorym obiecuje sobie, ze to albo ten budynek albo wracam, wylania sie Camel Farm.
National Research Centre on Camels to taki wzorcowy PGR, tylko, ze zamiast krow wielbady. Poogladalem sobie wszystko, wielblady czarne, bezowe i prawie biale, wielblady w ciazy, wielblady ogiery i male kamelki.
Odetchnalem i czas ruszac na drugi etap. Za zwyciestwo etapowe dostalem szklanke mleka wielbladzicy. Smaczne, choc troche tluste. Druga szklanke mleka przezornie wlalem do detki, ktora mialem przewieszona przez piers. Czas start.
Drugi etap obfitowal w liczne gorskie premie (wiekszosc z nich wygralem, na jednej wyprzedzim mnie wielbladzi wozek). Entuzjazm publicznosci nie oslabl, dolaczyli liczni widzowie na motorach, motocyklach i skuterach wyraznie zadowoleni, ze zostawiaja mnie w tyle. Pedaluje dzielnie z ustami zasypanymi piaskiem, przeganiajac spod kol szarancze wielkosci morskich swinek i przeciskajac sie pomiedzy rozpedzonymi ciezarowkami. Zar leje sie z nieba nieprzerwanie, nie pomaga nawet wielbladzie mleko.
Na koniec jescze kryterium uliczne w Bikaner i rozpedzony wpadam na podworko. Tutaj radosna wiesc - okazalo sie, ze wygralem caly wyscig. Zdobylem nagrode glowna - ufundowana przez firme KeyMate (jeszcze o niej uslyszycie) KUFEL ZIMNEGO KINGFISHERA!!!

Przez sport do kalectwa.
Jutro jade na pustynie, do czwartku mnie nie bedzie. Milego lata.

Brak komentarzy: